Prawdziwy bilans ofiar kowida

Prawdziwy bilans ofiar kowida

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło: PAP / Jacek Szydłowski
21 września, dzień 203. Wpis nr 192 | Robiłem sobie ostatnio dla sportu screening telewizyjny. U mnie polega on na tym, że w porze wieczornych wiadomości przerzucam kanały głównych telewizji i przełączam się, jak tylko przyłapię któryś z przekaziorów na kłamstwie lub manipulacji. Zazwyczaj kończy się to sprintem po kanałach, od którego boli kciuk.

Natrafiłem ostatnio na coś co mnie przytrzymało, ale szybko zniknęło. Był to miesięczny wykaz tzw. zielonych kart DILO wydawanych w tym roku. Karty DILO to karty szybkiego dostępu do ścieżki onkologicznej dla rakowych pacjentów. Przesuwają na czoło kolejki, recepty za darmo, skrócony (oczywiście teoretycznie) dostęp do diagnostyki.

Karty te są probierzem wykrywalności raka i zajęcia się nim przez służbę zdrowia. Zaszokowało mnie w tej liście (i dziennikarza także) gwałtowny spadek liczby wydanych kart od czasu koronawirusa. Nie zdążyłem spisać tego z ekranu, ale wychodziły tam spadki po 50% miesięcznie w stosunku do czasów przedkowidowych. Zacząłem grzebać i po pierwsze okazało się, że ani u Ministerstwa Zdrowia, ani w NFZ (jakaś przedpotopowa strona, głównie z obwieszczeniami prezesa), ani na stronach rządowych nie mogłem znaleźć tych statystyk. W paru źródłach potwierdziło się, że wydano od marca do maja od 25 do 38% „zielonych kart” mniej.

Co to oznacza w liczbach? Ano nie leczy się onkologicznie ponad 18.000 ludzi chorych na raka (tylko z okresu marzec-maj). Czyli co najmniej tylu ludzi (ale od czerwca do września minęło dodatkowo 4 miesiące) chodzi po kraju i nie wie, że ma raka. Umrze z nich ponad 1.800, bo rak w Polsce ma śmiertelną „skuteczność” na poziomie 10%. Ale to jest stosunek chorych od wielu lat do zmarłych w danym roku. W średnim roku zachorowuje około 160.000 a umiera 100.000. To znaczy wśród rakowców jedna dziesiąta chorych umrze w danym roku, zaś wśród zdiagnozowanych co drugi dożyje jeszcze co najmniej 5 lat po wykryciu raka. Czyli co drugi z naszych niezdiagnozowanych 18.000 nie przeżyje pięciu lat.

Ale to nie tylko to: wykonano o 30% mniej świadczeń wobec pacjentów z ostrymi zespołami ciśnieniowymi serca, odłożono 40% operacji onkologicznych. Efekty tych zaniechań przyjdą rozłożone w czasie i będą kwalifikowane według specyfiki zgonów (serce, rak itd.). W rzeczywistości wszyscy wymienieni będą ofiarami koronawirusa z powodu spóźnionej lub w ogóle nieodbytej diagnozy. Będą to „nasze” winy, bo wynikające z decyzji ludzi, nie zabójczego wirusa: przerzucenia uwagi służby zdrowia z leczenia ogólnego na kowid. Jaki jest sens z takimi priorytetami, skoro dziennie umiera na koronawirusa z 10 osób a na raka 20-30 razy tyle? W dodatku nie wiadomo jak leczyć kowida, a z rakiem to wszystko mówi, że można – a decyduje o tym wczesne jego wykrycie. A tu spadek wykrycia o 20-30% procent. Fundowany przez system.

Są trzy możliwe powody tego stanu rzeczy. Pierwszy – oczywiście teoretyczny – to taki, że kowid… zabija raka. No bo skoro jak się tylko pojawił, to od razu spadła ilość wydawanych kart onkologicznych, czyli zdiagnozowanego nowotworu. To oczywiście absurd, ale przypominam tę korelację dla logicznej perspektywy. Kolejne dwa powody są rzeczywiste i łączne. Pierwszy to taki, że ludzie po prostu boją się w kowidzie chodzić do lekarza, bo tam złapią wirusa (około 30% zakażeń to tam). W związku z tym nie dają sobie szans na wykrycie raka. Ale jak mają sobie dać szansę? Przez telefon, w ramach teleporady?

Drugi możliwy powód to organizacja służby zdrowia. Ta nastawiła się na łowienie kaszlących i oddzielanie ich od tych pozytywnych koronawirusowo. Do szpitali nie przyjmą jak nie przejdziesz testów. Jak się zgłosisz to odeślą. Pełno tego w mediach, że służba zdrowia jest skoronowirusowana. Mamy szpitale jednoimienne, a te wieloimienne, albo innoimienne się dopiero rozkręcają. Tak samo jak diagnostyka.

Można powiedzieć, że czynnik drugi – panika społeczna – jest taki, że ludzie sami sobie winni. Napotkać można w mediach lekarzy, co to pomstują na spanikowanych pacjentów, że robią błąd bojąc się korony w szpitalach i przychodniach. Ale ci sami lekarze codziennie straszą, szczególnie grupy najbardziej podatne na raka, że jak nie założysz maski w tramwaju/sklepie/domu/samochodzie to sam padniesz i zakazisz innych. To jak jest, pany? Z jednej strony głupie babcie się nie zgłaszają, a z drugiej dziadka w kajdanki i twarzą na glebę na przystanku, bo nie ma maski?

To są prawdziwe ofiary koronawirusa. Najgorzej, że mimo swej masy (wielokrotnie przekraczającej ofiary korony) będą dla publiczności niewidoczne. Rak jest banalnie niemodny, nie wywołuje strachu, bo trwa od lat, w mediach – nieobecny, nie można się nim zakazić i wiadomo, że prędzej czy później trzeba na coś umrzeć. Co innego koronawirus – modny, nowy, wzbudza niepewność i strach, bo – tak mówią wszędzie – można się od niego ustrzec, a zbija tak jak widać w telewizji. Dlatego trzeba sobie i innym zafundować distancing, maseczking i lockdawning. Kto policzy ofiary niezdiagnozowanego raka z powodu przestawienia służby zdrowia na naszego nowego epidemiologicznego celebrytę? Nawet jak ktoś znajdzie jakąś korelację to wyjdzie ona za parę miesięcy, rozłożona w czasie, bo niezdiagnozowani nie umrą za dwa tygodnie. A jak umrą – proszę bardzo. Przecież to rak piersi czy prostaty był. To, że trzeba łazić w tych maseczkach to pikuś, to, że zaduszono gospodarkę to już jest coś. Ale to, że skazano tysiące ludzi na śmierć z powodu zmiany priorytetów służby zdrowia, to tego nie można zapomnieć.

Jeżeli w ogóle ktoś to będzie chciał pamiętać.

Jerzy Karwelis

Więcej wpisów na blogu Dziennik zarazy.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także